Nasza poranna wloczega bez celu po miescie obfitowala w zdjecia tubylcow. Stajac sie miejscowa atrakcja uscisnelismy dziesiatki rak, zamienilismy setki konwersacji w hind-english i bylismy proszeni o cykanie zdjec chyba kazdego napotkanego domostwa. Widac niewielu turystow dociera w to miejsce. Oto migawki.









Z opresji kolejek osob do fotografowania wybawil nas riksiarz, ktory za zadziwiajaco niska cene 75 rupii zaproponowal zwiedzanie okolicznych atrakcji. Wtedy jeszcze nie wiedzielismy, ze w propozycji tej jest drugie dno...














Rzeczywiscie, zwiedzilismy miejscowe, obfite we swastyki swiatynie, dzielnice zydowska, miejscowa pralnie, wytwornie imbiru ORAZ kilka bardzo drogich sklepow. Nasza rola podczas wizyty w sklepie sprowadzala sie do wysluchania nagabujacych sprzedawcow, pooddychania 5 minut klimatyzowanym powietrzem, wychodzilismy (what a surprice) nie kupujac nic. Ceny byly oczywiscie szokujace,ale za kazda przywleczonego do sklepu biala klientele riksiarz dostawal tyle rupii, ze po zakonczonym objezdzie zarobil dziesieciokrotnie tyle, ile zazyczyl sobie za kurs.
A my sie dobrze bawilismy, ogladajac dywany, (zwlasza te latajace), przebierajac sie w sari i pozwalajac obwieszac sie zlotem i klejnotami oraz oczywiscie debatujac o "special price".

A ponizej jeszcze kilka pocztowkowych zdjec chinskich sieci rybackich, z ktorych fort Kochin slynie:




