Monday, May 9, 2011

orientacja

Arambol - dziwna miejscowosc o dziwnej nazwie.





Na miejscu: piasek, fale, pijani ruscy. Mijalismy sie na plazy, az w koncu wyladowalismy w jednej knajpowej nadmorskiej spelunie. Siedzieli nieopodal: jeden lysiejacy blondas z rzadkim kucykiem, drugi zarosniety kedzierzawy typ, z rozpieta koszula i tatuazem-samorobka w formie nagiej niewiasty. Wodka scieka po brodzie. Co by zamanifestowac swoje slowianskie korzenie zamowilismy takze trunki: piwo i mohito. Pan przyniosl drina elegancko z cytrynka i parasolka ALE drink byl cieply, a na domiar zlego mial konsystencje blota i kolor szpinaku. Mohito o smaku szlamu. Ostentacyjnie postanowilismy go zwrocic, tzn oddac barmanowi, ktory lezac zamroczony na podlodze pokiwal glowa i przygotowal zwykla sode z limonka instead.
One love, one life. Let's get together and feel all right.

A w jaki sposob dotarlismy na ten polnocny skrawek Goa? Skuterem. Nie obylo sie bez zgubienia trasy, bo mapa jedno, znaki drugie, a intuicja powariowala. Wspieralismy sie pomoca ludzi spotkanych przy drodze, ale wyprowadzali nas w pole. Gdy podpytalam pod wlos machajaca reka w prawo na haslo Arambol kobiecine i zaczelam machac reka w przeciwnym kierunku, to i ona stwierdzila, ze wlasnie tam lezy nasz cel podrozy. Zalamalismy rece. Chyba z nikim sie nie dogadamy. Ale nagle M. doznal olsnienia: "Zapytajmy kogos, kto ma zeby." I to byl strzal w dziesiatke. Bo gdy juz po kilku probach taka persone znalezlismy - wskazala nam droge bezblednie.

Wniosek:
Gdy zapytac chesz o droge,
Poswiec chwile w okamgnieniu,
Zeby zajrzec do tej geby,
Czy ma braki w uzebieniu.
Orientacji zreby
zawsze tam, gdzie zeby!


P.S. Zeby zdobyc ilustracje do tego wiersza o roboczym tytule "Wspolczesna stomatologia w sluzbie turystyce" przeprowadzilismy casting. Kandydatow bylo na peczki, ale gdy przyszlo do sesji portretowej, to nikt nie chcial sie usmiechnac. Stad tez powyzsze foto zapozyczylismy od wujka Googla.

niedziela targowa

Wyprawa skuterowa do Mapusy zakonczyla sie wizyta w aptece i na miejscowym targu. Oprocz syfu, brudu i owocow mango, nie znalezlismy tu nic ciekawego.



Zakupow pomogly dokonac niezwykle napastliwe sprzedawczynie wisiorkow. Zaczely ciagnac mnie za nogi, obwieszac jakimis badziewiami. Dla swietego spokoju kupilam od jednej jakies korale za 3 zyla, wtedy druga sie obrazila! I ryczy do mnie, ze jak moglam od tamtej kupic a od niej nie! Wiec tlumacze, ze nie potrzebuje tylu korali i ze juz jedne kupilam. Ale jak to wytlumaczyc komus, kto wyglada tak :)



Plaza wieczorem zamienia sie w miejsce schadzek. Szczegolnie jeden rejon, gdzie ustawiona jest scena z transowa muzyka, a przed nia stoliki - obraz przedsiebiorczosci starszej generacji. Kilka babc przybranych w tradycyjne sari prowadzi tu swoje biznesy: na ladzie rozkladaja roznego rodzaju papierosy i zapalniczki oraz smaza wege-hamburgery przy swietle lamp naftowych. Spod lady natomiast oferuja taki wachlarz narkotykow, ze az dziw bierze, ze babcie w tym wieku sa w stanie tyle nazw spamietac. Nagralam filmik, po czym dostalam bure od przedsiebiorczej, jako ze biznes illegal wiec nie bardzo zainteresowana rozglosem.

hipisi

Anjuna. Dawna ostoja hipisow na Goa. Trafilismy do pierwszej lepszej noclegowni przy glownym skrzyzowaniu. Reklamowala sie "since 1974". I wyglada na to, ze od momentu powstania nie bylo wymiany personelu. Obslugujaca nas kobieta (choc stwierdzenie plci nie bylo oczywiste) w wytartych jeansach i spranej koszulce Eminema miala niezwykle koslawa posture. Glowa na bok, utykajaca, brzuch do przodu a'la ciaza, niby zdrowa ale chyba hippi zycie zostawilo trwale slady nie tylko na psychice. Obok nas siedzial klient rownie starej daty, palac jointa wydawalo sie, ze w klebach dymu widzi dawne czasy i rzeczy, ktorych moglismy sie tylko domyslac :)


Nasz pokoj wyklejony byl plakatami zespolu Metallica. Przy wejsciu owoce mango spadaly na glowe. Jednak gdy wieczorem zrobilismy obchod okolicy zdecydowalismy, ze mimo tych niecodziennych hippi klimatow przenosimy sie w inne zakamarki. Bo oto znalezlismy miejsce-cud.


Domki na palmach - jakby bocianie gniazda wystajace z dzungli z widokiem na ocean, do ktorych kelnerzy wspinaja sie po drabinach, by zaspokoic glod i pragnienie klientow. Do tego klimatyczna spokojna muzyka.




Okazalo sie, ze maja rowniez pokoje, ktore co prawda byly nie na nasza kieszen (bo spimy z reguly za 20zl/pokoj), ale ze juz po sezonie, to dogadalismy sie. Na podlodze mamy piasek, sciany utkane z lisci palmy, dookola biale zaslony, moskitiera (bez dziur!), szafa wraz z zamykanym sejfem i biala posciel (ktorej juz tak dawno na oczy nie widzielismy).



Do tego towarzysza nam trzy male pieski. Krotko mowiac - jestesmy zachwyceni, ze na koniec podrozowania po tym kraju brudem i syfem plynacym doswiadczamy takich luksusow.

niebianskie plaze

Zainspirowani opowiesciami o rajskich plazach zaslyszanymi w Hampi od niemieckiego podroznika z Gorlitz (Zgorzelca) postanowilismy pojechac do Goakarny i ogranoleptycznie potwierdzic to co uslyszelismy.

Chociaz na mapie wydawalo sie calkiem niedaleko, jazda z Palolem trwala bardzo dlugo z powodu az 4 przesiadek, ktore zafundowalo nam indyjskie MPK. Na wpol zywi, scisnieci jak sardynki w puszce i podtruci zapachem zgnilych ryb dochodzacych z bagazy niektorych ze wspolpasazerow z ulga wysiedlismy z ostatniego autobusu i udalismy sie na pieszo z plecakami ucalowac piasek goakarnenski. Chcielismy dostac sie na plaze Om lodka rybacka, jednak z braku chetnych na wyjscie w morze, zmuszeni bylismy wybrac bardziej prozaiczna lecz rownie skuteczna auto riksze. Po przybyciu na Om Beach zameldowalismy sie w Nirvana Cafe i poszlismy zjesc kolacje w plazowej spelunce o nazwie Dolphins.

Na drugi dzien A. dostala goraczki i podobnych objawow z jakimi ja zmagalem sie kilka dni wczesniej. Znudzony czytaniem i wylegiwaniem sie postanowilem zbadac okolice. Ruszylem wczesnym popoludniem. Gdy bylem juz na skalkach wienczacych poludniowy kraniec naszej plazy, dolaczylo do mnie stado psow. Dwa z nich towarzyszyly mi az do nastepnej plazy jako przewodnicy i bez znajacych teren zwierzat mialbym klopot ze znalezieniem sciezki co rusz ginacej w dzungli porastajacej klify.



Na pierwszej z plaz przywitala mnie para mieszkajacych tam staruszkow i sila prawie sklonila do wtrzachniecia slodkiego mango, ktore chodowali sobie w ogrodku. Jest po sezonie, wiec nie czesto trafia sie tam turysta, a ja bylem najwyrazniej jedyna okazja na zarobienie kilku rupieci tego dnia.



Po krotkim popasie ruszylem dalej w kierunku Paradise Beach, niestety juz bez psow przewodnikow, co wydatnie wydluzylo moj marsz przez klify i dzungle. Sciezka czesto konczyla sie w zaroslach niemozliwych do przebycia a proba przejscia skrajem klifu skonczyla sie dotarciem do pionowej sciany wymagajacej umiejetnosci wspinaczkowych.




W koncu dotarlem do rajskiej plazy, ktora okazala sie odseparowana laguna (niczym ta z filmu) z bardzo przyjemna plaza i miejscowym dziadkiem oferujacym spartanski nocleg w hamakach i herbate z mlekiem codziennie o 3 po poludniu, niczym przyslowiowy "five o'clock" w kolobrzeskich domach wczasowych.




Nastepnego dnia A. stanela na nogi dopiero po poludniu (wspomagana ibupromem z Tesco pozyczonym od angielskich sasiadow). Wtedy tez wybralismy sie w druga strone po zakupy do apteki w Goakarnie. Najpierw po ok. 30 minutowym marszu dotarlismy do Kudle Beach, przyjemnie szerokiej i pustej, niby senne nadmorskie miasteczka po sezonie, plazy z domkami.




Po dotarciu do Goakarny, ktora od Kudle Beach dzieli kolejne pol godziny marszu dowiedzielismy sie od sympatycznego Hindusa, ze nadciaga monsun i rolnicy przygotowuja sie do sadzenia ryzu. Opowiedzial nam rowniez, ze znajdujace sie w Goakarnie swiatynie i okoliczne jezioro sa miejscami pielgrzymek, a peregrynujacy tu Hindusi po dotarciu gola sobie glowy i zakladaja stroje patnicze.


Po powrocie na Om Beach zjedlismy w Dolphins przesolone krewetki i rozpackana rybe. Niedostatki kulinarne wynagrodzila nam bardzo sympatyczna obsluga, pytajaca z przekasem "are you hungry or angry". O jedzeniu natomiast chcialoby sie powiedziec: "they kill the fish twice - once they catch it, and once they cook it".


Nastepnego dnia rano o 6, lekko jeszcze nieprzytomni po slabo przespanej nocy opuscilismy goscinne piaski Om Beach zegnani gremialnym wyciem wszystkich okolicznych psow, ktore zgromadzily sie na plazy zeby nas w ten sposob pozegnac.

Sunday, May 8, 2011

ogrod botaniczny

Dzien 5.05 w moim wydaniu nie byl zbyt rewelacyjny. Ze wzgledu na goraczke (klatwa Hanumana?) przelezalam w lozku wiekszosc czasu. Ale za to w jakim otoczeniu!




Nasza chatka polozona jest przy plazy w zacienionym ogrodzie. Wiele roslin, kwiatow, palm - doslownie ogrod botaniczny. M. dzielnie mi towarzyszyl ale w koncu, jako ze chorujemy rotacyjnie, wybral sie na piesza wycieczke na sasiednie rajskie plaze.

Gdy moja goraczka osiagnela swoje apogeum 39.2 postanowilam oderwac sie od lezenia w bezladzie i czytania ksiazki, nota bene o atakach terrorystycznych w japonskim metrze i objawach zatrucia gazem u ofiar. Zainspirowana siegnelam po rozdzialy w Lonely Planet o zdrowotnosci :). Nie bylo to dobry pomysl, bo, w miare czytania o kolejnych mozliwych chorobach, odkrywalam w sobie coraz to nowe objawy don pasujace :) Mimo ze uznaje "uplyw czasu" jako najlepsze lekarstwo na wszystkie dolegliwosci, to jednak przestraszona wskazaniami termometru posililam sie tym i owym z naszej podroznej apteczki. Skutek odnioslo - goraczka spadla.

Wpis pragne podsumowac parafraza wierszyka, ktora mi do glowy wpadla, a ktora, wyglada na to, smieszy tylko mnie :)
- puk puk
- kto tam?
- HIPOchondryk!

Tuesday, May 3, 2011

Osama nie zyje

Pociagi. Sa tanie i duzo wygodniejsze niz autobusy. Ze wzgledu na swa urode tory biegna z reguly plasko w przeciwienstwie do miejscowych wyboistych drog. Zalapalismy sie na bilet Hampi-Margaon w klasie sleeper. Podroz meczaca, dluga i monotonna. Wrazenie uprzyjemnialy zbiorowe okrzyki i wiwaty wraz z oklaskami pasazerow przezywajacych kazdorazowo wjazd pociagu do tunelu. Gdyby mieli petardy - na bank by wystrzelili. Zbiorowa radosc i poruszenie, jakie wywoluja tunele jest niepojeta. Porownywalna do polskiego przezywania polnocy w Sylwestra.


Z Margaon w polecanej w przewodniku restauracji zakosztowalismy miejscowego przysmaku: pieczonego jezora swietej krowy. Brzmi ohydnie, ale w smaku calkiem calkiem. Tu wlasnie, jak grom z jasnego nieba, spadla na nas wiadomosc o smierci Osamy na rozkaz Obamy! Hinduskie media tym mocniej ja przezywaja, bo widza w tym szanse na przedstawienie Pakistanu (z ktorym stosunki sa dosc napiete) na arenie miedzynarodowej jako kraju-raju dla terrorystow.

Wieczorowa pora o zachodzie slonca dotarlismy na Goa - do miejscowosci Pallolem, gdzie znalezlismy schronienie u nawiedzonej chrzescijanki (calujacej wszystkie plastikowe figury, ktorymi przyozdobila swoj dom) w chatce stojacej na palach wprost na plazy. Nie wiem, czy to huk fal, czy odglos wiatraka jak helikopter, czy wrazenia z ataku na Bin Ladena spowodowaly, ze tej nocy nam obojgu snily sie koszmary.


A od rana morza szum, ptakow spiew, zlota plaza... (doszly do nas wiesci, ze we Wroclawiu snieg)




co ci przypomina, co ci przypomina widok znajomy ten? :) :) :) :) :)

straznicy Hanumana

Poranne rytualne ablucje mieszkancow oraz slonia - mieszkajacego w jednej ze swiatyn, ktory za jedyne 10 rupii blogoslawi traba po plecach wszystkich gorliwych i placacych wiernych.




Przyzwyczajamy sie do obecnosci krow w codziennym zyciu, jednak krowa wkraczajaca do restauracji, gdy akurat jemy sniadanie wciaz robi na nas wrazenie. I chyba tylko na nas.


Wynajelismy stylowy skuter, by moc szybciej sie przemieszczac i nie byc skazanym na riksiarzy. Za zawrotna sume 12zl/dobe (czyli 2 razy drozej niz w Aurobeach - co za ceny!) zyskalismy wolnosc i niezaleznosc.





Chcac dojechac do wioski polozonej po drugiej stronie rzeki zgubilismy sie i zaplatalismy w inne rejony. Wdarlismy sie z apratem na pole ryzowe, gdzie, korzystajac z systemu nawadniania, plukalismy sobie stopy, dopoki nas wlasciciel nie przegonil (slusznie pewnie zauwazajac, ze podtruwamy mu uprawy). Tak wyglada ryz :)



Wreszcie dotarlismy do wioski po drugiej stronie rzeki, choc nie obylo sie bez niespodzianek: most zerwany, przejazd mozliwy wraz ze skuterem lodka-samorobka ale przez wzglad na biale twarze - cena trzy razy wyzsza niz dla lokalsow.



Najwieksza atrakcja byla tu swiatynia Hanumana - boga-malpy, ktory, obok boga-slonia i boga-cielca, jest jednym z najczesciej holubionych zwierzakow swiatynnych. Dostep do swiatyni wiedzie w gore po 570 stopniach. Gdy juz prawie bylismy na gorze, droge zagrodzily nam malpy, ktore zaczely warczec jak psy i sprawiac wrazenie gotowych do ataku.


Cos nie mam szczescia do tych zwierzat. Najwyrazniej moja postac budzi w malpach agresje. Po tym, jak we wroclawskim zoo zaatakowal mnie szympans, obrzucajac garscia piachu (ponoc i tak niezle, bo potrafi rzucic garscia wlasnego kalu) pan z zoo mnie oswiecil, ze widocznie szympans uznal mnie za potencjalne zagrozenie wlasnego przywodztwa w stadzie, wiec pokazuje, kto tu jest krolem terenu. Niezbyt to dla mnie nobilitujace, ale co zrobic :)
A teraz te warczace bydlaki...


Optowalam "w tyl zwrot" ale M. stwierdzil, ze pokona je sila charakteru, posilkujac sie dodatkowo kamieniami-straszakami. Pomoglo, aczkolwiek ze strachu przed atakiem oblal mnie zimny pot.

Na gore, jako ze miejsce swiete, musielismy wkroczyc boso. Kamienie byly tak rozgrzane sloncem, ze mozna by usmazyc jajka (kurze - rzecz jasna). Sama swiatynia nie wyrozniala sie niczym szczegolnym: spiewajacy Hindusi wokol posagu Hanumana i mdly zapach podpsutych owocow, ktore wierni skladaja w ofierze. Za to widoki byly warte wspinaczki.




M. wzywajac na prozno imie boga-malpy i ukladajac na jego czesc przesmiewcze piosenki sprowadzil na siebie tzw. klatwe Hanumana. W nocy dostal goraczki i siodmych potow. Od tej pory ma wiekszy respekt dla Krola Malp.