Zainspirowani opowiesciami o rajskich plazach zaslyszanymi w Hampi od niemieckiego podroznika z Gorlitz (Zgorzelca) postanowilismy pojechac do Goakarny i ogranoleptycznie potwierdzic to co uslyszelismy.
Chociaz na mapie wydawalo sie calkiem niedaleko, jazda z Palolem trwala bardzo dlugo z powodu az 4 przesiadek, ktore zafundowalo nam indyjskie MPK. Na wpol zywi, scisnieci jak sardynki w puszce i podtruci zapachem zgnilych ryb dochodzacych z bagazy niektorych ze wspolpasazerow z ulga wysiedlismy z ostatniego autobusu i udalismy sie na pieszo z plecakami ucalowac piasek goakarnenski. Chcielismy dostac sie na plaze Om lodka rybacka, jednak z braku chetnych na wyjscie w morze, zmuszeni bylismy wybrac bardziej prozaiczna lecz rownie skuteczna auto riksze. Po przybyciu na Om Beach zameldowalismy sie w Nirvana Cafe i poszlismy zjesc kolacje w plazowej spelunce o nazwie Dolphins.
Na drugi dzien A. dostala goraczki i podobnych objawow z jakimi ja zmagalem sie kilka dni wczesniej. Znudzony czytaniem i wylegiwaniem sie postanowilem zbadac okolice. Ruszylem wczesnym popoludniem. Gdy bylem juz na skalkach wienczacych poludniowy kraniec naszej plazy, dolaczylo do mnie stado psow. Dwa z nich towarzyszyly mi az do nastepnej plazy jako przewodnicy i bez znajacych teren zwierzat mialbym klopot ze znalezieniem sciezki co rusz ginacej w dzungli porastajacej klify.
Na pierwszej z plaz przywitala mnie para mieszkajacych tam staruszkow i sila prawie sklonila do wtrzachniecia slodkiego mango, ktore chodowali sobie w ogrodku. Jest po sezonie, wiec nie czesto trafia sie tam turysta, a ja bylem najwyrazniej jedyna okazja na zarobienie kilku rupieci tego dnia.
Po krotkim popasie ruszylem dalej w kierunku Paradise Beach, niestety juz bez psow przewodnikow, co wydatnie wydluzylo moj marsz przez klify i dzungle. Sciezka czesto konczyla sie w zaroslach niemozliwych do przebycia a proba przejscia skrajem klifu skonczyla sie dotarciem do pionowej sciany wymagajacej umiejetnosci wspinaczkowych.
W koncu dotarlem do rajskiej plazy, ktora okazala sie odseparowana laguna (niczym ta z filmu) z bardzo przyjemna plaza i miejscowym dziadkiem oferujacym spartanski nocleg w hamakach i herbate z mlekiem codziennie o 3 po poludniu, niczym przyslowiowy "five o'clock" w kolobrzeskich domach wczasowych.
Nastepnego dnia A. stanela na nogi dopiero po poludniu (wspomagana ibupromem z Tesco pozyczonym od angielskich sasiadow). Wtedy tez wybralismy sie w druga strone po zakupy do apteki w Goakarnie. Najpierw po ok. 30 minutowym marszu dotarlismy do Kudle Beach, przyjemnie szerokiej i pustej, niby senne nadmorskie miasteczka po sezonie, plazy z domkami.
Po dotarciu do Goakarny, ktora od Kudle Beach dzieli kolejne pol godziny marszu dowiedzielismy sie od sympatycznego Hindusa, ze nadciaga monsun i rolnicy przygotowuja sie do sadzenia ryzu. Opowiedzial nam rowniez, ze znajdujace sie w Goakarnie swiatynie i okoliczne jezioro sa miejscami pielgrzymek, a peregrynujacy tu Hindusi po dotarciu gola sobie glowy i zakladaja stroje patnicze.
Po powrocie na Om Beach zjedlismy w Dolphins przesolone krewetki i rozpackana rybe. Niedostatki kulinarne wynagrodzila nam bardzo sympatyczna obsluga, pytajaca z przekasem "are you hungry or angry". O jedzeniu natomiast chcialoby sie powiedziec: "they kill the fish twice - once they catch it, and once they cook it".
Nastepnego dnia rano o 6, lekko jeszcze nieprzytomni po slabo przespanej nocy opuscilismy goscinne piaski Om Beach zegnani gremialnym wyciem wszystkich okolicznych psow, ktore zgromadzily sie na plazy zeby nas w ten sposob pozegnac.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment