Znalazlam mojego hinduskiego frienda Velu! Po dwoch dniach poszukiwan odnalezlismy sie na plazy (spedzilismy kawal dobrych chwil podczas mojego pobytu tutaj w 2009) . Z M. chyba przypadli sobie do gustu, bo zaczeli wspolne tematy - typu obgadywanie transwestytow, ktorzy akurat wylegli na plaze. Do zludzenia przypominali kobiety: delikatne buzie, ubrani w sari, makijaz, dlugie wlosy - widac moda z Tajlandii poszerzyla sie i o Indie. Nawet bylismy o krok od pojechania na zlot transseksualistow hinduskich, polaczony z symultanicznymi slubami i zabawami, do ktorego panio-panowie sie szykowali, ale jakos nie wyszlo.
Za to z Velu wpadlismy na super plan, aby nastepnego dnia udac sie wspolnie do Pondicherry w celu rozgromienia straganu czlowieka, od ktorego dwa lata temu kupilam 50 hamakow :), a ktory przez kolejne 24 miesiace ich mi nie wyslal. Coz - juz w sumie zdazylam sie pogodzic ze strata i mysla, ze nie wszyscy uczciwie wygladajacy Hindusi, ktorzy pokazuja zapakowana paczke i mowia, ze lada moment ida na poczte ja wyslac - mowia prawde. Jednak Velu rozdrapal moje stare rany i postanowilismy we trojke dnia nastepnego udac sie do pobliskiego Pondicherry, aby po dwoch latach sprawe wyjasnic.
Podroz odbyla sie na 2 motuuury: Velu jechal swoja honda, a Mati dzielnie ujarzmial nasz skapcanialy skuter.
Bez trudu Velu odnalazl stragan, cale szczescie pan straganiarz byl na miejscu. Poczatkowo nie poznal mnie zza ciemnych okularow, ale juz po kilku chwilach wszystko bylo jasne. Przyszlam w asyscie odbic moje hamaki! A on na to: tak tak, wyslalem, potem paczka wrocila, potem znowu wyslalem. Nie dostalas? - spytal naiwnie. Ale krazace w bezladzie oczy i swidrujace nerwowo rece mowily jedno - klamal. Przeszlismy wiec do sedna. Dzisiaj w nocy wyjezdzamy i prosze, by oddal mi moje hamaki lub pieniadze za nie.
- Ale ja paczke wyslalem.
- A masz na to jakis dowod?
- Mam w domu.
- To przyjdziemy pozniej i pokaz nam dowod, ewentualnie mozemy wziac teraz ze straganu jakies hamaki.
- Nie mam juz hamakow ale mam wujka, ktory pracuje na poczcie i poprosze go, aby przeszukal pocztowe magazyny.
- W jaki sposob po dwuch latach wujek odnajdzie na poczcie zaginiona paczke? Chyba w to nie wierzysz?
- Wujek jest wysoko postawiony i na pewno znajdzie. Przeciez wyslalem paczke. Zadzwonie do niego i dam znac o 16.
- Ok, ale paczka musi sie znalezc do wieczora, bo o 21 wyjezdzamy do Maduraju.
I tu pojawil sie tekst, ktory uzyskal miano "BEZCZEL ROKU 2011". Straganiarz przemowil do mnie tymi slowy:
- Maybe you would like to buy something from my shop today? ( ! ! ! )
Nie wierzylismy oczywiscie w ani jedno slowo, ale coz bylo robic... Poszlismy sobie zatem z M. (Velu pojechal do Aurobeach) na przechadzke po Pondicherry.
Goraco okropnie, posilalismy sie miejscowymi potrawami "z liscia" i trafilismy do ashramu niezyjacego juz jogina Sri Aurobindo (ktory byl duchowa inspiracja dla DIMADA przy tworzeniu Auroville). Sciagnelismy buty, nakazano nam absolutna cisze. Weszlismy na teren ashramu, gdzie na srodku byl grob tego czlowieka, caly pokryty drobnymi roznokolorowymi kwiatami, ulozonymi w piekne wzory - taki kwiatowy dywan. Wszedzie byly instrukcje z nakazami i zakazami, czego nie mozna robic w tym swietym miejscu - zadnych telefonow, zadnego zabierania lub przynoszenia kwiatow, zadnych rozmow, tylko spokoj cisza i medytacja, oddawanie holdu niezyjacemu. Na migi pokazywali nam, ktoredy mamy isc. Ludzie wokol tego grobu medytowali, kobieta polikiem przylgnela do marmurowej plyty, inna zdawala sie odplywac w jakies nieznane regiony swiadomosci - wszystko dziwne i tajemnicze. Jestesmy w epicentrum tych wielkich uniesien, a tu nagle RING RING RING BANANA PHONE!!!!!!! - dzwonek z komorki M. odezwal sie z sila pierdyliona decybeli. Pelne zenuaaaa! Ludzie zniesmaczeni, ja spalona ze wstydu, az baba polik z wrazenia oderwala od kamiennej plyty! Aby jakos zalagodzic ten jawny afront wobec wyznawcow, kupilismy w miejscowej ksiegarni portrety Dimada i Sri Aurobindo oraz jakies zlote mysli autorstwa Dimada. Chetnie wypozycze zainteresowanym :)
W Auroville natomiast pozegnalismy sie z Babu i jego familia, spedzilismy milo czas z Velu i, poniewaz nasz straganiarz nie dzwoni, sami zadzwonilismy do niego, czy wujek przypadkiem nie odnalazl na poczcie paczki. "Jeszcze przeszukuje magazyny. Zadzwonie o 18". Nadeszla 18 i nic, 19 - nic. Juz mielismy sie zbierac riksza na autobus do Maduraju i Velu wykonal ostatni telefon. I nagle wiadomosc "wujek znalazl paczke!". Bedzie do odbioru o 20:30. Akurat - pomyslalam - gra na zwloke, bo moze boi sie, ze pojdziemy na policje. Niemniej jednak pojechalismy tam z Velu juz spakowani i zdarzyl sie cud. Oto wchodze po schodach, wyposazona w nasza ruska torbe (kupilismy 2 ruskie torby, by wkladac do nich plecaki, by wygladaly na bagaze lokalne a nie latwy lup od bialych turystow). Wchodze wiec stromymi schodami do jakiejs szemranej szwalni, a tu moim oczom ukazuja sie rzedy hamakow! Szok i niedowierzanie! Skok adrenaliny taki, ze z radosci wysciskalam tego straganiarza. Byl rownie zdumiony i nie wiedzial chyba co powiedziec, bo walnal jakas historie, jak to mu w magazynie pocztowym nagle spadla paczka na paluszek u nogi i ze teraz go boli. A to nie wujek przeszukiwal przepastne magazyny? - bylo mi juz wszystko jedno. Znalazla sie tez moja ksiazka i kilka ciuchow, ktore wlozylam wtedy do rzekomo nadanej paczki. Wszystko smierdzace jakas piwnica lub pocztowym magazynem wlasnie :). I tak oto ruszylismy dalej, wyposazeni w dwa plecaki, usmiechy na twarzy i 20-kilogramowa ruska torbe z ladunkiem hamakowym.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment