Po wyladowaniu w Madurai o 4 AM w srodku nocy wzielismy motoriksze na dworzec - zastalismy spiace na podlodze tlumy pasazerow. Obudzilismy miejscowego ciecia, ktory powiedzial, ze nie obsluzy nas poki nie przedstawimy mu jakiegokolwiek biletu.
Kupilismy wiec bilet za 50 gr do najblizszej stacji i odetchnelismy z ulga - bo dwa plecaki i ruska torba zostaly przyjete. Nastepnie udalismy sie do swiatyni, gdzie scisnelismy ze 100 dloni ciekawskich ciapakow, ktorzy dopytywali sie nas o wszystko: imie ojca, matki, pochodzenie, i slynne: "which country you belong to". No i oczywiscie setki zdjec w objeciach z rodzinami. Pewnie nie czesto zdarza sie para bialasow w hinduistycznej swiatyni o 5 nad ranem.
Totalnie wymeczeni postanowilismy wrocic na dworzec, ale A. przypomniala sobie o muzeum Gandiego, wiec wsiedlismy do rikszy napedzanej bezzebnym, chuderlawym ciapakiem i udalismy sie tam za uzgodniona z gory kwote. Po dotarciu na miejsce kwota ulegla podwojeniu, ale nieugiecie, zmeczeni juz kolejna proba wyludzenia, nie dalismy sie i twardo zaplacilismy tyle ile bylo uzgodnione. Muzeum otwierali dopiero o 10, wiec zaleglismy w pobliskim parku, gdzie na lawce w cieniu drzew wpadlismy w objecia Morfeusza. Lokalsi byli troche zdziwieni, dlaczego nie spimy w hotelu i nie omieszkali wyrazic glosno swojej dezaprobaty.
Po zwiedzeniu muzeum wrocilismy na dworzec, zabralismy hamaki i poszlismy na poczte nadac przesylke do kraju. Zajelo nam to 3h, gdyz na kazdej poczcie pracuje krawiec (!!) - kazda paczka musi byc obszyta plotnem i dokladnie zwazona. W naszym przypadku okazalo sie, ze Polska jest jedynym krajem, do ktorego jest limit 15kg zamiast 20kg oraz nie mozna nadac przesylki ekonomicznej.
Z ulga uwolnilismy sie o wiekszej czesci hamakow i z ociaganiem porfel od zawrotnej kwoty 4500 INR za przesylke (czyli na nasze jakies 320 zl!). Pan, ktory pomagal nam pakowac, wazyc i adresowac przesylke, zostal obdarowany hamakiem. Bardzo zadowolony zaczal nas nagabywac na obdarowanie rowniez jego kolegi szwacza - "give him something too". A moglo byc tak milo.
Wymeczeni i spiacy zaladowalismy sie do autobusu do Kumily. Bylismy tak zmeczeni, ze dalbysmy rade zasnac nawet na totalnie niewygodnych siedzeniach rodem z autobusu MPK z lat 70-tych. Niestety juz pierwsze minuty po ruszeniu uswiadomily nam, ze nie pospimy w drodze. Autobus byl wyposazony w specjalny klakson, ktory wydawal z siebie halas przekraczajacy prog bolu, a my mielismy siedzenia obok wasatego kierowcy imbecyla, ktory nie zdejmowal przez cala droge swojej owlosionej lapy z dzwigni uruchamiajacej wycie klaksonu. Pod koniec podrozy wsiadlo trzech nawalonych Tamilow, przed ktorymi musialem bronic czci A. Gdy wysiadali postanowili poglaskac mnie po glowie - moze nigdy w zyciu nie widzieli jasnych wlosow...
Kupilismy wiec bilet za 50 gr do najblizszej stacji i odetchnelismy z ulga - bo dwa plecaki i ruska torba zostaly przyjete. Nastepnie udalismy sie do swiatyni, gdzie scisnelismy ze 100 dloni ciekawskich ciapakow, ktorzy dopytywali sie nas o wszystko: imie ojca, matki, pochodzenie, i slynne: "which country you belong to". No i oczywiscie setki zdjec w objeciach z rodzinami. Pewnie nie czesto zdarza sie para bialasow w hinduistycznej swiatyni o 5 nad ranem.
Totalnie wymeczeni postanowilismy wrocic na dworzec, ale A. przypomniala sobie o muzeum Gandiego, wiec wsiedlismy do rikszy napedzanej bezzebnym, chuderlawym ciapakiem i udalismy sie tam za uzgodniona z gory kwote. Po dotarciu na miejsce kwota ulegla podwojeniu, ale nieugiecie, zmeczeni juz kolejna proba wyludzenia, nie dalismy sie i twardo zaplacilismy tyle ile bylo uzgodnione. Muzeum otwierali dopiero o 10, wiec zaleglismy w pobliskim parku, gdzie na lawce w cieniu drzew wpadlismy w objecia Morfeusza. Lokalsi byli troche zdziwieni, dlaczego nie spimy w hotelu i nie omieszkali wyrazic glosno swojej dezaprobaty.
Po zwiedzeniu muzeum wrocilismy na dworzec, zabralismy hamaki i poszlismy na poczte nadac przesylke do kraju. Zajelo nam to 3h, gdyz na kazdej poczcie pracuje krawiec (!!) - kazda paczka musi byc obszyta plotnem i dokladnie zwazona. W naszym przypadku okazalo sie, ze Polska jest jedynym krajem, do ktorego jest limit 15kg zamiast 20kg oraz nie mozna nadac przesylki ekonomicznej.
Z ulga uwolnilismy sie o wiekszej czesci hamakow i z ociaganiem porfel od zawrotnej kwoty 4500 INR za przesylke (czyli na nasze jakies 320 zl!). Pan, ktory pomagal nam pakowac, wazyc i adresowac przesylke, zostal obdarowany hamakiem. Bardzo zadowolony zaczal nas nagabywac na obdarowanie rowniez jego kolegi szwacza - "give him something too". A moglo byc tak milo.
Wymeczeni i spiacy zaladowalismy sie do autobusu do Kumily. Bylismy tak zmeczeni, ze dalbysmy rade zasnac nawet na totalnie niewygodnych siedzeniach rodem z autobusu MPK z lat 70-tych. Niestety juz pierwsze minuty po ruszeniu uswiadomily nam, ze nie pospimy w drodze. Autobus byl wyposazony w specjalny klakson, ktory wydawal z siebie halas przekraczajacy prog bolu, a my mielismy siedzenia obok wasatego kierowcy imbecyla, ktory nie zdejmowal przez cala droge swojej owlosionej lapy z dzwigni uruchamiajacej wycie klaksonu. Pod koniec podrozy wsiadlo trzech nawalonych Tamilow, przed ktorymi musialem bronic czci A. Gdy wysiadali postanowili poglaskac mnie po glowie - moze nigdy w zyciu nie widzieli jasnych wlosow...
No comments:
Post a Comment