Monday, March 23, 2009
do przyjaciol
Bylo magicznie. Czas wyjechac. Zaluje? Nie. Czuje pewien niedosyt, ze jeszcze moglabym tyle zobaczyc, ze wielu zaplanowanych rzeczy nie zdazylam zrobic. Ale moge przeciez zawsze wrocic. Kwestia tylko zdrowia i pieniedzy na bilet. Zapraszaja, czekaja (albo tak przynajmniej mowia).
Smutno mi, ze nie bedzie juz tak cieplo, ze nie bedzie palm, kokosow, piasku i egzotyki. Z drugiej strony ciesze sie na powrot do Wroclawia. Ciesze sie na nasze wszystkie super plany, na te wiosne, ktora za chwile do Polski nadejdzie, na rynek, na skuter, na wspolne wojaze, na mozliwosci („jest wiele mozliwosci. jakie? jakie? rozne.” ;). Nie mozna miec wszystkiego. Jedyna obawa – boje sie popasc w rutyne, bo to potrafi zabic wszelka radosc z zycia. Zaczynam patrzec optymistycznie w przyszlosc, aczkolwiek mam poczucie lekkiego przerazenia z powodu mych bialych kart w kalendarzu i taka mysl mnie nawiedza: studia sie skonczyly – czas sie zabrac za cos powaznego. A tu ani checi ni ochoty ;) Ale moze to i dobrze. Nie ma co planowac. Probuje myslec w ten sposob, ze brak planow to tez jakas wartosc – daje swobode w podejmowaniu decyzji i wolnosc, ktorej zasmakowalam tutaj.
Dziekuje Wam za smsy, maile, telefony. Dziekuje, ze pomogliscie podjac te, jak i wiele wczesniejszych decyzji. Ze dodaliscie odwagi, gdy jej nie mialam. Ze upewniliscie, ze warto. Ze byliscie gotowi (ekipa „wisienka na torcie”) przyjezdzac i odbijac mnie ze szponow DIMADA. Ze byliscie przy mnie, gdy tak bardzo Was potrzebowalam. Dzieki Wam wszystko jest latwiejsze, a nieciekawe sploty okolicznosci przyrody potrafia sie przekuc w piekne i niezapomniane chwile w moim zyciu. Dziekuje MZ, wszystkim drinkowym „dmuchanym ptakom” (ze taki kryptonim zapodam), a takze panu szanownemu ze stolycy i temu zza oceanu.
Chyba odnalazlam to, czego szukalam. Nie udaloby sie bez Was.
Do zobaczenia niebawem.
finito :(
To jest miejsce, do ktorego naprawde chce sie wracac. Nie tylko ze wzgledu na widoki, plaze, pogode. Przede wszystkim ze wzgledu na te niezwyklosc, radosc, i wszechobecne ‘peace and love’.
Ostatni dzien – jechalam sobie skuterem po tych dzunglowych pomaranczowych sciezkach. Wszystko takie ‘ostatnie’. Ostatnia wizyta na budowie, ostatnie opalanie, ostatnie spotkania, pozegnania ;(
To jest takie mile, jak sie jedzie i co chwile ktos pozdrawia, usmiecha sie, macha.
Jak sprzedawcy pamietaja moje imie.
Jak spotkany przed sklepem pan jubiler autentycznie sie cieszy, ze mam na nodze kupiony u niego lancuszek. Jak dopytuje, czy pasuje i jest dla niego to takie wazne, ze mi sie podoba.
Jak widze te psy i krowy masci wszelakiej, na ktore trabic trzeba a ktore leniwie podnosza swe wychudzone ciala.
Jak Richardo macha do mnie swoja taca z drugiego konca solar kitchen.
Jak spotkana w kafejce kobieta-kwiat, z ktora wymienialam spojrzenia na warsztatach patrzy na mnie i mnie nie poznaje – a za chwile szeroki usmiech i HELLOOOO – bo mowi, ze wtedy nie bylam jeszcze az tak brazowa.
Jak Velu dzwoni i pyta, czy wszystko u mnie dobrze, i ze juz trzeba mi bilet kupic. Jak szaleje i wywraca sie na fali na desce surfingowej.
Jak Prathap – nieslyszacy pracownik beach caffe usmiecha sie i komunikuje sie ze mna piszac na telefonie.
Jak siedzimy sobie wieczorami w kuchni z Pablo, gramy na gitarze, bebnie i spiewamy – jak zwabione muzyka dolaczaja do nas kolejne osoby – jak wreszcie Satprem rusza sie z pokoju i z Michaele przychodza, zeby po prostu z nami posiedziec.
Jak pani z kafejki internetowej zostawia mi sklep pod opieka a potem przynosi kwiatka w podziekowaniu i wczepia we wlosy.
Jak pani kokosanka niesie kokos na glowie i niezwykle wyprostowana pyta ‘coconut madam?’ i tak ladnie sie usmiecha.
Jak pies bez nogi znowu spi w tym samym miejscu i po raz ostatni omijam go motorem.
Jak pies po operacji spi pod moimi drzwiami – juz bez bandazy!
Jak niezwykle moglam sie zmienic ja, zeby z przesmiewczego podejscia do roznych tutejszych dziwolagow dostrzec w nich piekno.
Jak ze strachu przed byciem sam na sam ze soba, zaczelam odczuwac potrzebe i radosc z izolacji.
Jak pieknie patrzec na skupionych na medytacji ludzi.
I mijam na moim rozklekotanym moturku te kobiety niosace drewno na glowach – kiedy ja je znowu zobacze? Czy kiedykolwiek tu wroce? Czy wlasnie to miejsce wydaje sie takie piekne, bo mam ciagle poczucie niedosytu?
W niedziele wieczorem byl w visitors centre koncert jazzowy. Czestowali herbata, kawa. Muzyka zachwycajaca. A najpiekniejsza w tym wszytskim mala, moze trzyletnia blondyneczka, ktora najpierw niesmialo, a potem coraz odwazniej tanczyla na scenie w przykrotkiej czerwonej sukience. Zainspirowana pewnie baletem, probowala nieudolnie nasladowac rozne baletowe ruchy – byla w tym tak rozkoszna, ze cala uwaga w jednej chwili skupila sie na niej – a ona nieswiadoma niczego nadal w skupieniu tanczyla, wpatrzona w swoje bose stopki.
A my siedzielismy z Julia, Pablo i Mathew wtuleni w siebie, sluchajac muzyki i rozmyslajac. Kazdy pewnie o czyms innym. Ja o tym, ze bedzie mi brakowac tej magii, tego ‘pisenlof’ ze nie chce wyjezdzac, ze tak sie ciesze, ze tu trafilam, ze otworzyly sie przede mna rozne mozliwosci, o ktorych wczesniej nie myslalam. Zobaczylam wizje szczesliwego zycia oparta na innym modelu. Zobaczylam ludzi szczesliwych szczesciem pozamaterialnym, wesolych i spokojnych jednoczesnie, pogodzonych ze soba i swiatem.
Myslalam tez o tym, ze tutaj nie ma sie czym lansowac. Bo czym? Klapkami? Zakurzonym na pomaranczowo ubraniem? Brudem zza paznokci? Wszyscy popinkalaja na zdezelowanych skuterach lub rowerach, lepsi na motuuuuuuuurach. Wszystkie chatki pootwierane, prostota i przasnosc. Bez makijazu, bez elegancji, bez szykownych butow czy fryzur – za to z usmiechem na ustach i poczuciem bycia czescia tego niezwyklego miejsca.
Dostrzeglam tez wartosc podrozowania samemu. Zdecydowana wiekszosc (80%?) ludzi tutaj to wlasnie samotni travelersi. Wczesniej wydawalo mi sie, ze duzo lepiej przezywac te niesamowitosci z przyjaciolmi, by moc wspolnie dzielic wspomnienia. I nadal tak uwazam, ale nie zdawalam sobie sprawy, ze samemu – to dopiero przygoda! To dopiero dowolnosc w decydowaniu o sobie i mozliwosc zmian z minuty na minute, bez potrzeby ustalania, tlumaczenia. Ten niezwykly wiatr w zagle, ten powiew wolnosci, przy jednoczesnym poczuciu bycia skazanym na siebie samego. To najlepsza metoda poznawania nowych ludzi. Tacy podroznicy dzialaja na siebie jak magnez – samotni moga byc tylko z wyboru – bo dookola jest pelno takich jak oni, ktorzy chetnie wchodza w roznego rodzaju relacje. W ogole ludzie tu chetnie wchodza w ‘roznego rodzaju relacje’ ;) Typowa impreza tak jak w Polsce z pijanstwem, tak tu laczy sie z klimatem hipi masazami, joga, spiewami. A te masaze stop! Uuuuuuuuuuu...
Ehhh... I tak moglabym pisac i pisac. Ale nic.
Koniec i bomba. Kto czytal – ten TRABA!
omm mani padme hoom
Wczorajsze szamanskie szprawy w nocy, w Sadana Forest - bezcenne. Bebniarz, cztery inne osoby i ja. Rytualy, rekwizyty, ogien, wizje. Ale tematu nie rozwine, bo nie ;).
Zamiast tego kolejne zdjecia - moj pokoj z zewnatrz plus biuro:
Spedzilam ostatnio noc na plazy – wraz z ludzmi machajacymi ogniami, przy ognisku, az do wschodu slonca. Latam i latam – dniami i nocami a mimo wszystko czasu brak.
Przeszlam cala procedure zwiazana z wizyta w Matri Mandir – centralnym punkcie Auroville. Obejrzalam wiec film i stawilam sie na wyznaczona godzine z wyznaczonym miejscu . Przewodnik grupy opowiedzial najpierw, jak powstalo Auroville i dlaczego, czym jest Matri Mandir i jak sie zachowywac w srodku. Generalnie zdziwilam sie – bo spodziewalam sie jakiegos kultu Dimada i nie wiadmo jak naiwnej filozofii. A to po prostu miejsce skupienia, cichej medytacji (nie mozna kaszlec!) nie zwiazane z zadna religia ani tym bardziej z osoba Dimada (ponoc sama byla bardzo skromna i nie chciala, zeby wyznawac jej kult). Ale z jakiegos powodu widuje sie czesto jej zdjecia, przybrane kwiatami.
Samo wnetrze Matri Mandir’u bardzo proste – biale sciany, biale mile dla stop dywany, koliste pochylnie, a w glownym pomieszczeniu szklana kula, na ktora pada strumien swiatla z malej dziurki z kopule. Nastroj podniosly, cisza, polmrok, biale poduszki, bialy spokoj, biale mysli. Wszystko biale.
Himal – moj znajomy Aurovillanin, pochodzacy z Tybetu, przybyly tu w z rodzina w wieku lat 7 (obecnie 35) stal sie moim kolejnym lakomym kaskiem, aby wybadac jak to u tych ‘prawdziwych’ sprawy sie maja. Mieszka sobie w domu niezwyklym – jak kazdy Aurovillanin – sam go musial sobie wybudowac. Dom na planie kola – w scianach mnostwo malych okienek, wysokosc 5 m, antresola z piekna moskitiera na spanie. Prosta kuchnia, lazienka w ogrodzie. A ogrod! Ulalaa. Himal (bo w Himalajach narodzon) para sie ‘mechanics’. Skreca, przykreca, robi rozne instalacje. Ostatnio wraz z ludzmi z Youth Centre pracuje nad ogromna rzezba orla. Poza tym jakies eksperymentalne machiny – btw wklejam tu zdjecia m.in jego machin z YC zrobione jakis czas temu.
Tu przedstawiam maszyne generujaca prad ala chomik czlowieczy.
Maszyna typu ekstremalna rozrywka dla odwaznych.
I inne autobusy, domki na drzewie, o ktorych pisalam wczesniej.
Wracajac do ogrodu Himala – zrobil np dla tutejszych dzieci mega karuzele, z podwieszonymi na wielkim kole na lancuchach starymi rozklekotanymi motorami, na ktore dzieci siadaja. Powsadzal tez motory na drzewa. Wrazenie piorunujace. Szkoda, ze ni mom zdjec.
Takie jest wlasnie to Auroville – niezwykle, kreatywne, nieszablonowe – zlozone z szalonych pomyslow wcielonych w zycie ku uciesze innych. Wzielam Himala na spytki, dlaczego w domu na scianie wisi Dimada (tzn jej zdjecie). Pytam, czy sie do niej modli czy jak. Mowi: „Nie. Po prostu bardzo ja szanuje. Gdyby nie ona, nie bylo by tu mnie i ciebie, nie byloby tego niezwyklego miejsca. Czasem biore i przynosze jej kwiaty” (i wtedy wyszedl i urwal z drzewa w ogrodzie czerwony kwiat i wstawil za to zdjecie). Rozczulilo mnie to troche i zdziwilo, bo Himal to raczej typ twardziela, chodzacego w dziwnym kapeluszu z pioropuszem. Niesamowita byla tez muzyka, ktorej sluchalismy. Tybetanskie piosenki, a wsrod nich moja ulubiona o powtarzajacym sie w kolko tekscie ‘oMM Mani padme HOOM’ (czesto ponoc wyryty nad drzwiami tybetanskich swiatyn).
Gdy Himal mnie odwozil swym moturem do domu, na kierownicy waz zostawil niespodzianke w postaci swojej zrzuconej skory. Mniam!
A to jest moj moped:
Rozmowy z rodzimymi Hindusami, jak Velu, Himal czy Viji - kolezanka z autobusu, sa dla mnie niezwykle cenne – uswiadamiaja ogromne roznice miedzy nasza europejska a tutejsza kultura. Wspomniana wyzej Viji – pracuje w Bangalore, zakochala sie w koledze z pracy. Cztery lata musiala uzerac sie ze swoja rodzina, zeby laskawie wyrazili zgode na ich slub. Powod? Bo chlopak z innej kasty, a rodzice chcieli inne malzenstwo zaaranzowac. A dziewczyna nie z jakiegos ciemnogrodu tylko ladna, wyksztalcona (MBA), pracuje w HR, w duzej firmie w Bangalore. Lat 29.
Slub odbedzie sie za trzy tygodnie.
Albo Velu – upichcil jakies jedzenie, daje mi widelec i noz, sobie tez bierze i mowi mi – pokaz, jak Ty trzymasz widelec! ;) Velu ponoc zawsze sie stresuje, jak ma isc do jakiejs restauracji na niehinduskie jedzenie i zmuszony jest do uzywania tych barbarzynskich wytworow cywilizacji zamiast reki prawej. Ja przekonalam sie do jedzenia z uzyciem reki prawej – naprawde wiele tracimy na codzien uzywajac widelcow – jedzenie tym sposobem mnie osobiscie wydaje sie duzo przyjemniejsze i takie slodko syfiaste ;) Czy ja juz nie zaczynam mowic jak onegdaj Julia i Pablo o wc typu narciarz? Moze i dobrze, ze jestem tu tylko miesiac, bo dluzsze przebywanie doprowadziloby mnie zapewne do wielu innych ‘odkrywczych’ mysli, ktore w zycie bym wcielic chciala.
Jeremi wyjezdza do Nepalu (musi wyjechac z Indii, by odnowic wize), ja wyjezdzam do PL, a do instytutu wrocil Mathew. Z tych okazji wybralismy sie gromada z pracy na wspolna kolacje do Pondi. Jedzenie kategoria: z liscia, typowy dla tanszych jadlodajni. Wyglada to tak, ze kazdy zamiast talerza ma przed soba lisc bananowca. Na lisc nakladane sa placki, sosy i inne przysmaki. Zamowilismy kurczaka, krewetki, parote, masala dosa i takie takie. Kelner chodzi i chochla polewa rozne sosami, w ktorych macza sie rece, placki i wszystko w promieniu 50cm. Pycha! Zakonczenie wieczerzy sygnalizuje sie zlozeniem lisciowego talerza w pol. Å»eremiego juz nie zobacze. Poszedl w wojaze! Po odprowadzeniu go na przystanek, poszlismy na skalista plaze z Pondi. Pablo gral na bebnie, my spiewalismy jakies slabe piosenki, a tlumek Hindusow bacznie nam sie przygladal i robil zdjecia ukrytymi strzalami z biodra. A ten Mathew – boshhhh! Coz za odglosy potrafi z siebie wydac. Jego ‘inner dolphin’ byl numerem jeden ;) I tak oto sielsko zycie plynie w nadmorskiej krainie.
Taki oto zbieg okolicznosci – na owa wycieczke do Pondi posadzona zostalam na motur do hinduskiego architekta – Rundjina. Moja ulubiona gadka-szmatka zapoznawcza – co, dlaczego i jak dlugo. Zaczal mnie sie wypytywac dokladniej o moj projekt dyplomowy i oznajmil, ze musze – koniecznie musze spotkac sie z innym architektem – jego szefem – bo on robi bardzo podobny projekt w polnocnych indiach – z bambusa, po katastrofie powodzi. Spotkalam sie z nim i zaproponowal mi wyjazd tam. Mialabym, po przeszkoleniu, szkolic lokersow jak budowac z bambusa i zapoznawac ich z wypracowanymi technikami laczen, struktur itp, ktore juz buduja w ramach prototypow 80 domow. Pomyslimy, zobaczymy. Projekt jeszcze troche potrwa wiec cisnienia nie ma. Zdobywaja fundusze, zalatwiaja papierologie. Przeslal mi materialy, ale poki co moje rozbiegane oko na nie nie zerknelo. Ale niesamowite jest to, jak poprzez zupelny przypadek mozna upolowac takie jajo!
Z cyklu: bandaze. Moje poparzenie lydki cos nie bardzo... Kupilam sobie masc o wdziecznej nazwie BURNHEAL no i smaruje, bandazuje, plastruje. Strasza historie o zakazeniach larwami, co sie miesem ludzkim zywia, uslyszane juz od kilku osob, wiec cos chyba w tym jest. Dlatego nie otwieram rany na tutejsze powietrze, przez co chyba wolniej sie goi. Przechodzi mi kolo nosa konna jazda, kapiel w morzu i pewnie jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy. Ale – patrzac na psa – mysle sobie, ze lepsza noga poparzona niz amputowana.
A ten pies jest wspanialy, zwlaszcza gdy sie zna jego wdzieczne imie! A wabi sie..... TRIPOD! ;) Czyz to nie genialne? ;) ;) ;)
(z ang. trajpod – statyw, trojnogi statyw)
Thursday, March 19, 2009
och! ach! alez!
Uwazam, ze to jest niezwykle, ze w dzisiejszym swiecie pelnym plasma tv, gadzetow i pogoni za pieniadzem jest takie miejsce na ziemi – Auroville i od czterdziestu lat dziala! Ze utopia szczesliwej krainy i marzenia o lepszym zyciu przeradzaja sie tu w rzeczywistosc. Ze mija sie usmiechniete twarze, ze czuje sie w powietrzu jakas taka zyczliwosc, ze kazdy ma tu swoje miejsce i gdy tylko chce – moze czuc sie potrzebnym i waznym. I taka atmosfera bezinteresownosci sie bardzo udziela. Ludzie wstaja rano (jak Ditte), zeby od szostej do dziewiatej zbierac warzywa w Budda Garden, ktore potem gotowane sa w Solar Kitchen, gdzie dziennie serwuje sie 1000 posilkow. Jest wielu wolontariuszy pracujacych w szkolach, nauczajacych tutejsze dzieci. Wszedzie porozwieszane sa ogloszenia z zaproszeniami, gdzie i kto jest potrzebny, co mozna zrobic, jak pomoc, w jakich warsztatach wziac udzial, na jaki koncert pojsc. I naprawde – mega szacun dla Dimada, ze tak to sobie wszystko pieknie obmyslila i ze zmobilizowala ludzi, ktorzy w to uwierzyli. Ja bym pomyslala, ze to jest niemozliwy plan i utopia kompletna. A tu prosze! Lepiej nie bede juz pisac o moim uwielbieniu, bo jeszcze przerazicie sie, ze mnie ‘wciagneli’ ;). Najlepsze jest to, ze ja nawet pojecia nie mam, kim ta kobieta byla. Ze w sumie wykazuje sie duza ignorancja – ale na szczescie kazdy jest welcome. I ten, kto wielbi Dimada i ten, kto sie nia zupelnie nie interesuje, i ci, ktorzy przyjezdzaja tu pracowac i ci, ktorzy przyjezdzaja z ciekawosci i ci durnowaci hipisi w dredach i strojach przeroznych.
Jakis dzisiaj mam taki blogi nastroj. Moze to po warsztatach z kochanka mego pracodawcy imieniem Michaele (reprezentantka Austrii). Jakis czas temu (chyba nawet o tym pisalam) rozmawiala ze mna i Marcia o trzecim oku, czakrach i kobiecej seksualnosci. Uznalam ja wtedy za zupelnie nawiedzona acz nieszkodliwa ;) Nadszedl czas, gdy zorganizowala warsztaty dla kobiet – w ziemiance nad biurem. Zjawila sie wiec nasza damska reprezentacja oraz 2 kolezanki Michaele. Jedna babcia – ktora jest newcommersem i w Auroville trudni sie robieniem kompozycji kwiatow dla Dimada i gosci guesthousu jakiegos (tak o sobie powiedziala). Druga to artystka ala przerosniete dziecko-kwiat.
Zaczelo sie od medytacji. Pozniej muzyka, jakies magiczne ruchy i pogawedka o kobiecosci. „Body is the temple of my soul” – to zajecia, ktore zmienily ponoc zycie Michaele. Ciekawa tylko jestem jak, bo skadinad wiem, ze ma czworke dzieci (12 – 24 lata). Co z nimi? Zostawila je? W kazdym razie warsztaty generalnie mnie sie nie podobaly – z wyjatkiem czesci, gdy patrzylismy sobie nawzajem gleboko w oczy (parami). Naprawde niesamowite wrazenie. Mnie trafila sie baba-kwiat. Dziwne to uczucie, gdy przez kilka minut patrzy sie w oczy, nawiazujac w ten sposob dosc intymna relacje z zupelnie obca mi osoba. Ale tak mi sie jakos milo i tkliwie zrobilo, ze Michaele tak bezinteresownie sie stara – ze przyniosla to wszystko (swieczki, poduszki, plyty), zorganizowala, zaprosila nas. Czula wielka potrzebe podzielenia sie swoimi doswiadczeniami (jakie chyba sama wyniosla ze swoich austriackich kursow). A jak sie pozniej Satprem mnie dopytywal, czy dobrze wyszlo :). Widac bylo, ze to przezywal, ze sie autentycznie ucieszyl, ze M. wprowadzila swoj pomysl w zycie i ze odniosla swoj maly sukces.
Chcialabym napisac tu o niezwyklej wizycie w Sadana Forest, ktora odbylam z Pablo i Julia jakies 2 tygodnie temu. Ale zanim tam dotarlismy (na naszych hiper mopedach) zatrzymal nas tlum Hindusow idacych ulica. Odglosy bebnow, panowie usmiechnieci, a wsrod nich mezczyzna przebrany za kobiete z wymalowana na niebiesko facjata oddawal sie tancom, hulankom, swawolom.
Droge posypywali kwiatami jak u nas na Boze Cialo. W tle widac woz drzymaly obrosniety kwiatami. Bylam pewna, ze wywoza lokalnego swietopelka na przejazdzke. Jakie bylo moje zdziwienie, gdy przyczajam sie z aparatem, by zrobic bozkowi zdjecie a tu wsrod kwiatow zwloki kobiety! Nie wiem, czy widac na zdjeciu, ale w ustach miala kwiaty i monety. Dziwne to wszystko, dziwne. Nikt nie plakal, nikt nie rozpaczal.
Po takiej przygodzie, bladzac kilka razy po drodze, dotarlismy do Sadana Forest.
Miejsce to na obrzezach Auroville skupia wielu wolontariuszy – obecnie okolo 100. Mlodzi ludzie z calego swiata przyjezdzaja tutaj, aby sadzic las.
Czyz to nie piekne? Jada do obcego kraju i poswiecaja swoj czas i sily w imie pieknej idei sadzenia drzew, aby ratowac kolejne tereny, ktore przemieniaja sie w pustynie.
Zorganizowana byla mala wycieczka po ich campusie pokazujaca, czym sie zajmuja, jakie maja problemy, jak organizuja sobie swoja ‘komune’, jak mozna sie przylaczyc itp. Sa bardzo eko – naczynia myja popiolem i plucza w systemie 4 wiader z coraz to czystsza woda.
Maja kolektory sloneczne, a w razie braku energii sa stanowiska rowerowe, gdzie mozna sobie energii ‘podpompowac’. Zdarza sie tak czasem, ze ogladaja film, a tu pradu brakuje i wtedy hop siup piec osob idzie na silownie rowerkiem prad robic ;).
A oto plac zabaw tutejszych dzieci:
Kolejna sprawa – composting toilets. Polega to na tym, ze scieki plynne i stale sa oddzielane – te plynne oczyszczane sa z pomoca trzcinowych oczyszczalni sciekow – stale natomiast sa magazynowane jako kompost i oprozniane co pol roku do nawozenia pol. W praktyce toaleta taka wyglada tak, ze mamy dwoch narciarzy – jeden na siku, jeden na ‘dwojke’. Nad kazdym z nich wisi duza kartka : ‘Here pee only’. ‘Here poo only’. W srodku nie smierdzi. Proste a jak skuteczne rozwiazanie!
Dzis wieczorem jestesmy zaproszeni na jakas szamanska impreze w lesie - tzn. ja, Julia i Pablo. Poczatkowo mielismy zegnac Julii lovelasa w jego rajskiej chatce, ale ze sprawy sie zmieniaja jak w kalejdoskopie, to jedziemy do Sadana Forest . Chyba przebiore sie za jakiegos Belzebuba :) Chociaz - pewnie nie trzeba sie za bardzo przebierac. Mialam wczoraj spotkanie oko w oko z pawiem i niestety - nie zrobilam na nim zadnego wrazenia. Nawet nie byl laskaw na mnie spojrzec, a co dopiero ogon nastroszyc. Trzeba spojrzec prawdzie w oczy - mocno juz sie w latach posunelam i nawet na pawiu nie robie wrazenia. 'Puscilam' pawia wolno. Niech sobie sam szuka szczescia.