Chyba juz ostatni moj wpis na tym blogu. Odwoluje wszystko zle, co mialam czelnosc na Dimada powiedziec! ;) Ze stanu przesmiewczego przeszlam w stan zachwytu nad Dimada i ludzmi, ktorych za soba porwala i wciaz porywa. (Ho ho ho! Juz widze te szydercze usmieszki typu „zlapali ja na sekciarski haczyk” ;)
To jest miejsce, do ktorego naprawde chce sie wracac. Nie tylko ze wzgledu na widoki, plaze, pogode. Przede wszystkim ze wzgledu na te niezwyklosc, radosc, i wszechobecne ‘peace and love’.
Ostatni dzien – jechalam sobie skuterem po tych dzunglowych pomaranczowych sciezkach. Wszystko takie ‘ostatnie’. Ostatnia wizyta na budowie, ostatnie opalanie, ostatnie spotkania, pozegnania ;(
To jest takie mile, jak sie jedzie i co chwile ktos pozdrawia, usmiecha sie, macha.
Jak sprzedawcy pamietaja moje imie.
Jak spotkany przed sklepem pan jubiler autentycznie sie cieszy, ze mam na nodze kupiony u niego lancuszek. Jak dopytuje, czy pasuje i jest dla niego to takie wazne, ze mi sie podoba.
Jak widze te psy i krowy masci wszelakiej, na ktore trabic trzeba a ktore leniwie podnosza swe wychudzone ciala.
Jak Richardo macha do mnie swoja taca z drugiego konca solar kitchen.
Jak spotkana w kafejce kobieta-kwiat, z ktora wymienialam spojrzenia na warsztatach patrzy na mnie i mnie nie poznaje – a za chwile szeroki usmiech i HELLOOOO – bo mowi, ze wtedy nie bylam jeszcze az tak brazowa.
Jak Velu dzwoni i pyta, czy wszystko u mnie dobrze, i ze juz trzeba mi bilet kupic. Jak szaleje i wywraca sie na fali na desce surfingowej.
Jak Prathap – nieslyszacy pracownik beach caffe usmiecha sie i komunikuje sie ze mna piszac na telefonie.
Jak siedzimy sobie wieczorami w kuchni z Pablo, gramy na gitarze, bebnie i spiewamy – jak zwabione muzyka dolaczaja do nas kolejne osoby – jak wreszcie Satprem rusza sie z pokoju i z Michaele przychodza, zeby po prostu z nami posiedziec.
Jak pani z kafejki internetowej zostawia mi sklep pod opieka a potem przynosi kwiatka w podziekowaniu i wczepia we wlosy.
Jak pani kokosanka niesie kokos na glowie i niezwykle wyprostowana pyta ‘coconut madam?’ i tak ladnie sie usmiecha.
Jak pies bez nogi znowu spi w tym samym miejscu i po raz ostatni omijam go motorem.
Jak pies po operacji spi pod moimi drzwiami – juz bez bandazy!
Jak niezwykle moglam sie zmienic ja, zeby z przesmiewczego podejscia do roznych tutejszych dziwolagow dostrzec w nich piekno.
Jak ze strachu przed byciem sam na sam ze soba, zaczelam odczuwac potrzebe i radosc z izolacji.
Jak pieknie patrzec na skupionych na medytacji ludzi.
I mijam na moim rozklekotanym moturku te kobiety niosace drewno na glowach – kiedy ja je znowu zobacze? Czy kiedykolwiek tu wroce? Czy wlasnie to miejsce wydaje sie takie piekne, bo mam ciagle poczucie niedosytu?
W niedziele wieczorem byl w visitors centre koncert jazzowy. Czestowali herbata, kawa. Muzyka zachwycajaca. A najpiekniejsza w tym wszytskim mala, moze trzyletnia blondyneczka, ktora najpierw niesmialo, a potem coraz odwazniej tanczyla na scenie w przykrotkiej czerwonej sukience. Zainspirowana pewnie baletem, probowala nieudolnie nasladowac rozne baletowe ruchy – byla w tym tak rozkoszna, ze cala uwaga w jednej chwili skupila sie na niej – a ona nieswiadoma niczego nadal w skupieniu tanczyla, wpatrzona w swoje bose stopki.
A my siedzielismy z Julia, Pablo i Mathew wtuleni w siebie, sluchajac muzyki i rozmyslajac. Kazdy pewnie o czyms innym. Ja o tym, ze bedzie mi brakowac tej magii, tego ‘pisenlof’ ze nie chce wyjezdzac, ze tak sie ciesze, ze tu trafilam, ze otworzyly sie przede mna rozne mozliwosci, o ktorych wczesniej nie myslalam. Zobaczylam wizje szczesliwego zycia oparta na innym modelu. Zobaczylam ludzi szczesliwych szczesciem pozamaterialnym, wesolych i spokojnych jednoczesnie, pogodzonych ze soba i swiatem.
Myslalam tez o tym, ze tutaj nie ma sie czym lansowac. Bo czym? Klapkami? Zakurzonym na pomaranczowo ubraniem? Brudem zza paznokci? Wszyscy popinkalaja na zdezelowanych skuterach lub rowerach, lepsi na motuuuuuuuurach. Wszystkie chatki pootwierane, prostota i przasnosc. Bez makijazu, bez elegancji, bez szykownych butow czy fryzur – za to z usmiechem na ustach i poczuciem bycia czescia tego niezwyklego miejsca.
Dostrzeglam tez wartosc podrozowania samemu. Zdecydowana wiekszosc (80%?) ludzi tutaj to wlasnie samotni travelersi. Wczesniej wydawalo mi sie, ze duzo lepiej przezywac te niesamowitosci z przyjaciolmi, by moc wspolnie dzielic wspomnienia. I nadal tak uwazam, ale nie zdawalam sobie sprawy, ze samemu – to dopiero przygoda! To dopiero dowolnosc w decydowaniu o sobie i mozliwosc zmian z minuty na minute, bez potrzeby ustalania, tlumaczenia. Ten niezwykly wiatr w zagle, ten powiew wolnosci, przy jednoczesnym poczuciu bycia skazanym na siebie samego. To najlepsza metoda poznawania nowych ludzi. Tacy podroznicy dzialaja na siebie jak magnez – samotni moga byc tylko z wyboru – bo dookola jest pelno takich jak oni, ktorzy chetnie wchodza w roznego rodzaju relacje. W ogole ludzie tu chetnie wchodza w ‘roznego rodzaju relacje’ ;) Typowa impreza tak jak w Polsce z pijanstwem, tak tu laczy sie z klimatem hipi masazami, joga, spiewami. A te masaze stop! Uuuuuuuuuuu...
Ehhh... I tak moglabym pisac i pisac. Ale nic.
Koniec i bomba. Kto czytal – ten TRABA!
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment