Thursday, March 5, 2009

fotosafari

W niedziele mialam wolny dzien (niestety mam tylko jeden wolny w tygodniu – rozczar :P )

Poranek zaczelam od plazy. Pozniej dolaczyla do mnie Ditte. Plywalysmy na lodce takiej waskiej (jak na zdjeciach) pozyczonej od Hindusa (calkiem sympatycznego) imieniem Velu. Niezla jazzzzzzzzzda ;)

Potem zabral on nas jakis kilometr wglab morza – szkoda, ze nie mialam aparatu – z tej perspektywy plaza wyglada niesamowicie – tych palm i rozowych kwiatow sa miliony! Kolo 13, gdy juz sie nie dalo wytrzymac na plazy z powodu upalow (zastanawia mnie jak Ci ludzie wytrzymuja tutaj latem!) – pojechalysmy do Pondicherry – pobliskiej wiekszej miejscowosci. Dotarlysmy tam autobusem w cenie 10 groszy z miejscowymi lokersami wsrod scisku i ogolnoludzkich zapachow. Na miejscu obowiazkowo lody. W miedzyczasie fotosafari – w zalaczniku zdjecia, ktore popelnilam tam wlasnie.

Samo miasto nieciekawe – tlumy, goraco, jedyna atrakcja to ala-francuskie uliczki, ktore moze i mialy jakis swoj klimat, ale z powodu upalu byl przeze mnie nieodczuwalny. Bylysmy tez na tzw. sunday markecie – myslalam, ze bedzie obfitowal w hinduskie wyroby i przysmaki lecz niestety... tracil hinduska chinszczyzna (mam na mysli plastik, kicz i inne tego typu badziewia).

Ale ale! W miejscowym factory outlet levisa kupilam sobie jeansy w cenie 40zl, sztuk 2. Nie wiem tylko jak ja sie z nimi zabiore, bo plecak w te strone mialam juz calkowicie wypchany. Zabralam tyle niepotrzebnych rzeczy! Nie wiedzialam, ze tu jest az tak goraco i ze kropla deszczu nie spadnie tu az do czerwca. Takie to sa historie...

Pozniej znowu orzezwiajaca kapiel w morzu i super hinduskie jedzenie przy plazy.

Spotkawszy ludzi z mojej pracy, zorganizowalismy sobie rozrywke pt. siatkowka plazowa.


Dolaczylo sie do nas kilku ciapakow, w tym jeden "miszczu", ktory walczyl o kazda pilke, tarzajac sie non stop w piachu. Nie moglam wyjsc z podziwu i smiechu jednoczesnie.

A dzisiaj zrezygnowalam z lekcji jogi ku niezadowoleniu szanownego pana nauczyciela, dzieki czemu moglam sie wyspac jak czlowiek. W pracy mielismy mytyng – wszyscy architekci przy jednym stole opowiadali o planach na najblizszy tydzien, o projektach, ktore sa do zrobienia (koncza jakas droge, robia swiatynie, musza poobliczac jakies luki, kopuly itp). Musialam znowu powiedziec 10 slow od siebie, a ze w tym temacie nic do powiedzenia nie mam :) to powiedzialam, ze ja to bym byla zainteresowana zrobieniem jakiegos eksperymentalnego projektu przy uzyciu bambusa i matki ziemi. Ku mojemu zdumieniu lykneli to i utworzyla sie grupa 3-4 osob chetnych i w srode mamy na ten temat mytyng z glowa rodziny – Satpremem.

Siedzaca obok mnie kobita (imienia nie pamietam – lat okolo 50, z Austrii, bedaca chyba kochanka Satprema) nagle zaczela swoj monolog do mnie i do Marsjiii (pisze sie Marcia - Portugalia) o tym, jakich to ona doznaje oswiecen. Nawiedzona. Rozpowiadala sie o tym, jakie to mozliwsci drzemia w kobiecej sexuality i do jakich cudnych stanow mozna doprowadzic sie otwierajac przewody w swoim kregoslupie i wypuszczajac cale napiecie poprzez mozg w gore w kierunku nieba (serio serio!). Opowiadala tez rozne niesamowitosci na temat polaczen np. miedzy szczeka a biodrami (!!!!!!!!!). A najlepsze jest to, ze czuje powolanie do uczenia i chcialaby bardzo zorganizowac nam tu w biurze warsztaty dla kobiet. Sama z siebie glupia nie jest, ale to, o czym mowila, to Kaszpirowski z leczeniem przez TV naprawde wymieka...

Z pracy wyszlam dzis 2 godz wczesniej, bo mi sie nudzic zaczelo i skuterrem brum brrrrrum na plaze. Rozpedzona do zawrotnej predkosci 60km/h natknelam sie na gorke stopujaca predkosc i omal nie umarlam z wrazenia, jak wysoki skok jest w stanie wykonac homo sapiens na siodelku.

Zazywajac kapieli slonecznych wraz ze zlotowlosa Ditte (ktora eksperymentowala z limonka wycisnieta na glowe celem rozjasnienia wlosow au naturelle) – zyskalysmy sobie wielu adoratorow. Niekorzy z tych hindusow sa naprawde nienormalni. Obsiedli nas dookola i zaczeli nachalnie robic zdjecia. Najchetniej to by kazdy jeden robil sobie z nami zdjecie – pewnie celem opowiadania pozniej bajek przyjaciolom, ze maja taka internaszonal gerlfrend. Nasz zdecydowany sprzeciw doprowadzil do niezlej klotni, w ktorej wzieli udzial: zli Hindusi, inni Hindusi o dobrym sercu a takze sasiad plazowy – starszy pan z Holandii (bo wszystkie Holendry to fajne chlopaki).

Potem wybralysmy sie do przydroznej, bardzo obsk(u czy ó)rnej knajpy, gdzie zamowilysmy sobie robione przy ulicy danie pt. dosa. Dawalo rade. Miedzy nogami lezaly cebule i marchewki oraz przechadzaly sie stworzenia bedace jakas nieudana krzyzowka kurczaka z indykiem. Czystosc stolu pozostawiala takze wiele do zyczenia, ale co tam! Smakowalo, wiec zamowilysmy raz jeszcze (byl to smazony gruby nalesnik pokryty sosem pikantnym z warzywami – barrrrrrrdzo sympatyczny). Obiad postawila Ditte, bo kto bogatemu zabroni? 4 nalesniki kosztowaly w sumie 8 rupii (jakies 65 groszy). Najtanszy obiad ever.

W kaciku im. Gucwinskich wiesci sa nastepujace:

  1. Ditte natknela sie na weza jadac skuterem. Z jej opisu ciotka wydala osad – kobra.
  2. Zoperowany pies zyje (widzialam go 30 minut temu na pomoscie i nie gotowal sie do skoku).
  3. Komary gryza i musze dzien w dzien instalowac moskitiere nad moja prycza.

ana

















































3 comments:

  1. 111 rulez :) rozumiem ze etap jemy tylko smazone zeby niczego nie zalapac masz juz za soba. ze zdjec ktore uploadujesz dochodze narazie do jednego wniosku... te krowy z ulicy wygladaja o wiele lepiej niz w varanasi i agrze!

    ReplyDelete
  2. No ba! W porownaniu z tamtymi - te sa super zadbane i najedzone. I nic im nie cieknie z otworow. Naprawde - inna jakosc zwierzyny! :)

    ReplyDelete
  3. ha! A pamietasz jeszcze jak zrobiles piekne 111 na scianie w lazience? :) To byly czasy! :]

    ReplyDelete