Thursday, March 12, 2009

pelnia ksiezyca

Deszcz. Kleska zywiolowa. Mialo nie padac do czerwca a tu nagle woda z nieba! Padalo tak dzien caly i nie do konca wiedzialam, czy odbyc podroz do swietej gory czy nie, zwlaszcza ze prognozy pogody na noc nie byly zbyt optymistyczne.

Zdecydowalam sie jednak jechac do Thiruvannamalai. W tym celu musialam sie zwolnic z pracy dnia nastepnego. Jakze sie ucieszylam, gdy Velu zadzwonil do mnie i powiedzial, ze jego znajomi tez jada na pelnie ksiezyca i ze moge sie z nimi zabrac. Umowilismy sie wiec po mojej pracy na przystanku. Te dwojke, o imionach Sivani i Mark, poznalam juz wczesniej, gdy zajadalismy sie wspolnie rybami (ale o tym kiedy indziej).





Z Pondicherry zdazylismy w ostatniej chwili na autobus wypchany po brzegi lokersami. Jazda 3,5 h. Ja z Sivani siedzialysmy prawie na kierowcy – chyba na skrzyni biegow – ciagle nas tylko tracal, gdy chcial zmienic bieg. Mark natomiast zalegl na podlodze. Smieszne to jest uczucie, gdy podnosi sie wzrok i patrzy na lokersow a ich wszystkie oczy wpatrzone w bialego czlowieka. Jak w malpe normalnie.

Nasza druzyna pt. ‘pojednanie miedzy narodami’ skladala sie z przedstawicieli narodowosci izraelsko-niemiecko-polskiej. Niesamowite. Tak sobie pomyslalam, ze zyjemy w tak lepszych czasach, ze jestesmy wolni, nic nas nie ogranicza, mozemy sie przyjaznic i jezdzic wspolnie na wycieczki. Ze owszem – kazdy ma swoja trudna narodowa historie ale dzis jestesmy razem w zupelnie innym kraju. Dla mnie mialo to taki wymiar, ze swoim wspolnym wyjazdem manifestujemy de facto pojednanie.

Sivani byla w Polsce – na typowej wycieczce dla Izraelitow: Krakow plus obozy koncentracyjne. Opowiadala troche o tym, jak z flagami Izraela chodzili na plecach i zwiedziali rozne miejsca.

Jej dziadek natomiast sluzyl w polskiej armii.

Niemiec milczal...

Po niezwykle meczacej podrozy dotarlismy do Thiruvannamalai. Tzn musielismy sie zatrzymac wczesniej, bo drogi byly pozamykane. Tlumy ludzi.

Sivani zaprosila mnie do swojego apartamentu, chciala wziac prysznic i zostawic swoje rzeczy, a potem mialysmy spotkac tam sie z Markiem i wspolnie wyruszyc. Wynajmuje tu mieszkanie z pieknym widokiem na swieta gore, na uboczu, z tarasem na dachu. Posiedzialysmy, pogadalysmy a gdy przyszedl Mark poszlismy posiedziec na rooftop popijajac tutejsza herbate (ktorej nienawidze, aczkolwiek ta byla wylacznie na mleku, z cynamonem, gozdzikami i smakowala). Pelnia ksiezyca, cienie palm a w tle zarys gory. Cisza, spokoj. Joint miedzy narodami.

Okolo pierwszej w nocy wyruszylismy. Poczatkowo w sandalach, az dotarlismy do miejsca, gdzie korowod Hindusow przemierzal w tym samym kierunku szlak wokol gory. Wszyscy na boso. Sandaly zostawiali w przechowalniach, ktore na te okolicznosc powstaly na chodnikach. Postanowilam sprobowac przejsc dwudziestokilometrowa trase na boso – glownie chyba dlatego, ze nie zdawalam sobie sprawy, jaki to jest dystans te 20km i jak bardzo inaczej postrzega sie odlegosci kroczac na boso. Poza tym, wokol owej swietej gory pielgrzymuje sie zwykle w jakiejs intencji. Ja mialam dwie (bo nie wiedzialam, na ktora sie zdecydowac). Wiec przekalkulowalam, ze idac w sandalach, nie ma szans na ich spelnienie ;)

Mark nie zrezygnowal z sandalow, Sivani zarzekala sie ze bedzie isc boso ale jak sie jej odechce, to nie dokonczy marszu i wroci riksza. Ja mialam cel – przejsc calosc chocby nie wiem co.

Najlpierw powoli, jak zolw ociezale, ruszyly me stopy po drodze ospale. Mialam nadzieje, ze z kazdym krokiem coraz bardziej przyzwyczaje sie do kamolcow i innych takich – niestety bylo zupelnie odwrotnie. Im dalej, tym gorzej. Ulge przynosily kaluze. Doprawdy nie pojmuje, w jaki sposob ci Hindusi ida boso nie majac wymalowanego cierpienia na twarzach. Czy oni maja inne stopy, czy jak?




Cala trasa uslana jest roznego rodzaju swiatyniami. Sivani byla dla mnie niezwyklym przewodnikiem. Zafascynowana kultura Indii, tlumaczyla mi wszystkie zwyczaje i mowila, jak sie zachowac w tych swiatyniach. Przy wejsciu palil sie zwykle taki duzy znicz, do ktorego ludzie wrzucali male kostki parafiny by podtrzymac ogien (do kupienia w czasie drogi). Kladli nad plomieniem rece a nastepnie wykonywali ruch wokol glowy, jakby chcieli przekazac na nia cieplo ognia. W swiatyni zawsze byl jakis bozek – nie rozpoznaje ich zupelnie, wiec nawet nie wiem, czy w kazdej inny, czy sie powtarzaja. W wiekszych swiatyniach robi sie tzw. pujab (nie wiem, czy dobra pisownia) – czyli przejscie zgodnie z ruchem zegara wokol centralnie ulozonego bozka.






Oprocz swiatyn, na ulicy porozkladane byly roznorakie „stoiska”. W jednym z nich bylo to:
Po prostu zwalilo mnie z nog. Prosze ja Was – przedstawiam Wam super high-tech maszyne, do przepowiadania przyszlosci z reki!



Polega to na tym, ze pan odbija dlon umoczona w jakims plynie na kartce a4, nastepnie posypuje kartke popiolem (ktory rozmieszcza sie wokol odbicia reki) i kartke te umieszcza w czyms rodzaju pieca? skrzynki pocztowej? (na zdjeciu z lewym dolnym rogu machiny). Nastepnie naciska kilka przyciskow na klawiaturze komputera, pyta ENGLISZ? ENGLISZ? A z drukarki wyskakuje przepowiedziana po angielsku przyszlosc! Coz za fantazja, coz za pomyslowosc! Smialam sie z tego potem jak nie wiem co ;). Przy komputerowym wrozbicie natomiast zachowywalam nalezyta powage.

Pozwole sobie zacytowac poczatek mojej wrozby:


“THE NEW COMPUTER PALMISTRY:

This Computer scanning the inner part of hand, the thumb, with all lines, marks, and your palm’s mount of Moon, mount of Mars, mount of Mercury, mount of Sun, mount of Saturn, mount of Jupiter, mount of Venus.

Now, this Computer clearly predicts your fortune as follows:”


I tu sie zaczyna – co tez mnie spotka, jak bedzie mi szlo w pracy, biznesie itp. Wiec, jak to w tych wrozbach bywa, za 181 dni czeka mnie wielka kasa. Zapraszam wtedy wszystkich na piwsko!

Pozniej jeszcze natrafilam na robota (przepowiadal przyszlosc po tamilsku poprzez sluchawki) a takze na wzbogacona wersje wspomnianej maszyny – wydaje mi sie, ze w tym modelu rece przyklada sie bezposrednio do ekranu.



Mark po pewnym czasie uznal, ze jestesmy za wolne (latwo mu mowic, skoro mial sandaly) i ze zatrzymujemy sie zbyt czesto (przy kazdym prawie stoisku ;). Rozstalismy sie wiec.

Zaczelo tez troche padac – schronilysmy sie wraz z grupa Hindusow w takim przydroznym opuszczonym budynku, ktory chyba pelnil funkcje dzikiej toalety, sadzac po zapachu. Ale jesli chodzi o pogode – to nie bylo tak fatalnie, jak mialo wynikac z prognoz. Bylo troche chmur, ale spomiedzy nich co jakis czas pojawial sie ksiezyc w pelni. Fantastiko. Patrzenie na rzeke bosych Hindusow kroczacych wokol swietej gory przy pelni ksiezyca – bezcenne.



Wsrod marszu miedzy swiatyniami, grajkami, sudhu i straganami natrafilysmy na wrozbite, ktory dysponowal tlumaczem angielskim. Wrozyl z reki – jak kompjuter – tyle ze w cenie 10 razy wiekszej. Skusilam sie w ramach „kto bogatemu zabroni” ;) Zapytal o wiek, imie matki, ojca, i takie rozne, po czym zerknal na moja lewa reke (przez lupe). Zaczal wywod po tamilsku a tlumacz powiedzial:

„It looks like you have been recently cheated by someone whom you trusted.” A ja w szoku. W szoku rowniez Sivani, ktora wiedziala co nieco, co sie u mnie ostatnio dzialo i w jaki sposob trafilam do Auroville. Wrozbita powiedzial mi wiele rzeczy „na temat”, ktorych tu moze nie przytocze (musze pomyslec o zalozeniu pod-bloga pt. prajwet). Wsrod slow, ktore wypowiadal, naprawde zdumiewajaco wiele „trafil”. Orzekl takze, ze za 2 lata bede miala wspanialego meza, ze urodze blizniaki. Zapytalam wiec jakiej plci. A on na to z pelna powaga: „A skad mam wiedziec? Przeciez Bogiem nie jestem” . Tak jakby to, co powiedzial wczesniej, bylo oczywista oczywistoscia. Zatem – jesli wierzyc w statystyki trafnosci jego wypowiedzi – za 2 lata blagam Was o pomoc przy pieluchach!


Po mnie, na wrozbe skusila sie rowniez Sivani. Nie sluchalam, co jej tam mowil, bo musialam dojsc do siebie po moich rewelacjach.




I tak oto minela noc, zaczelo wschodzic slonce, a stopy puchly... I bolaly bardzo. Ale meznie kroczylysmy dalej. Pod koniec petli wokol gory bylo juz zupelnie jasno. Weszlysmy do glownej swiatyni w miescie – ladna.




Bylam juz tak wyczerpana, ze nawet nie mialam sily rozmawiac. Jednym z ostatnich punktow byl Ashram kogos tam. Zaleglam tam w kucki pod sciana, wsrod medytujacych, po czym Shivani (ktora obchodzila jakiegos bozka dookola chyba z 10 razy) dala mi znak, zebym szla na druga strone, bo to sciana meska. Jak ja bylam zmeczona! Bolaly mnie nie tylko stopy ale i nogi cale, bo chodzac na boso zauwazylam, ze inaczej wlasne nogi obsluguje. Sivani znosila to duzo lepiej niz ja. Walczac ze soba dotarlam na boso do miejsca, gdzie zaczelysmy wedrowke. Uczucie bolu, wzruszenia i satysfakcji, ze sie udalo. I ze byc moze zyczenia sie spelnia.


Postanowilam isc z Sivani do jej mieszkania (juz obuta) i zdrzemnac sie troche przed podroza. Wczesniej myslalam, ze popedze od razu do autobusu i wroce do Pondicherry. Nie przewidzialam tylko, ze bede az TAK wyczerpana. Dowloklysmy sie ostatkiem sil i zaleglysmy na lozkach. Probowalam powyciagac rozne ciala obce, ktore zamieszkaly w moich stopach, ale okazalo sie, ze nawet na to nie mam juz sily. Gdy sie obudzilam, musialam mocno wycwiczyc sile woli, aby zmusic nogi do chodzenia.

Pozegnalam sie z Sivani, zdajac sobie sprawe, ze pewnie juz sie nigdy nie spotkamy... To zdjecia miejsca, gdzie S. mieszka zrobione, gdy juz szlam na autobus:







Na szczescie w autobusie mialam miejsce siedzace – miedzy dwiema Hinduskami, ktore co chwile sie na mnie pokladaly we snie. Dotarlam do Auroville okolo 16, zaleglam na lozku prawie nieprzytomna. Potem sie zaczelo odchrowywanie pielgrzymki. Drzazgi w stopach. Biegunka, goraczka. Nieprzespana noc. Dzisiaj sie kurowalam, spiac caly dzien prawie, zajadajac sie weglem i innymi specyfikami. Jest juz lepiej, aczkolwiek nie idealnie. Ale bedzie dopsz. Warto bylo.


Czasem potrzebuje wyczynu, zeby moc cos zmienic, zaczac od nowa.


2 comments: